Helena Czernek
Krótki biogram
Helena Czernek urodziła się w 1985 roku w Warszawie. Ukończyła Wydział Wzornictwa na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Studiowała także na Bezalel Academy of Arts and Design w Jerozolimie oraz hebraistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Od 2014 roku razem z Aleksandrem Prugarem prowadzi studio projektowe Mi Polin zajmujące się nowoczesnym designem skupionym na tematyce żydowskiej. W ramach Mi Polin prowadzi projekt „Mezuza z tego domu”, polegający na odnajdywaniu śladów po mezuzach w przedwojennych żydowskich domach. Ślady te odlewane są z brązu, by w ten sposób stworzyć nowe mezuzy, dające drugie życie tym od lat nieistniejącym. Jedna z mezuz projektu Mi Polin znajduje się w zbiorach Jewish Museum w Nowym Jorku.
Równolegle zajmuje się drzeworytem japońskim mokuhanga. Często sięga przy tym po motywy żydowskie i kaligrafię hebrajską. Na warszawskiej Pradze prowadzi swoją pracownię drzeworytniczą, w której wkrótce będzie prowadzić także warsztaty japońskiego drzeworytu.
Jest autorką projektu papierowych żonkili dla Muzeum Polin na obchody rocznicy wybuchu Powstania w Getcie Warszawskim. Razem z Klarą Jankiewicz zaprojektowała przejścia dla pieszych w kształcie klawiatury fortepianu na Rok Chopinowski 2010, które zostały zrealizowane w Warszawie przy ul. Emilii Plater, a także kilku miastach europejskich. W 2018 roku uczestniczyła w Asylum Arts International Jewish Artist Retreat w Garrison koło Nowego Jorku. W styczniu 2019 wzięła udział w kaligraficznym performance Silent Writing, prowadzonym przez światowej sławy kaligrafa Brody’ego Neuenschwandera, podczas którego kaligrafowała w języku hebrajskim. Prowadzi warsztaty edukacyjne i artystyczne.
Jako rodowita Warszawianka często działa Pani w przestrzeni stolicy – choćby przy okazji projektu „Pasy-klawiatury” (2010) czy cyklu „Tam, gdzie sobie chodzę”. Czy mogłaby Pani opowiedzieć coś więcej o swojej – artystycznej, ale także osobistej – relacji z tym miastem? I o roli, jaką odgrywają w niej przenikające się warstwy polsko-żydowskiej pamięci?
Moje korzenie są o wiele bardziej złożone, a moja tożsamość nie jest tak jednoznaczna. Mój dziadek i ta żydowska część rodziny pochodzi z Krakowa, do którego mam bardzo duży sentyment. Prababcia przyjechała do Krakowa z Łodzi. Dziadek wraz z rodzicami przenieśli się do Warszawy w czasie wojny, bo tu, w przeciwieństwie do Krakowa, mogli być anonimowi i skutecznie ukrywać się pod zmienionymi nazwiskami i fałszywymi dokumentami. Moja babcia o herbowym rodowodzie pochodzi z Warszawy. Moja mama po studiach uciekła w Bieszczady, gdzie poznała mojego ojca, także uciekiniera ze stolicy, jednak jego korzenie sięgają podlaskiej wsi. W pewnym momencie moi rodzice wrócili na Mazowsze, ale już nie do Warszawy. Zamieszkali na wsi, godzinę drogi stąd. Ja urodziłam się w Warszawie, ale aż do czasu studiów mieszkałam na wsi.
Czuję się więc totalną mieszanką na wielu płaszczyznach: wiejsko-miejskiej, polsko-żydowskiej, chłopsko-szlacheckiej… Chyba trudno bardziej to skomplikować. I to bardzo wpływa na moją twórczość i inspiracje.
Moja artystyczna relacja z Warszawą nie wynika więc z lokalnego, wrodzonego patriotyzmu, ale raczej z racji tego, że tu teraz mieszkam i mogę z bliska obserwować miasto, które stało się moim domem. Że je znam i rozumiem. Ale tym, co mnie zawsze pociągało na mojej artystycznej drodze, były zderzenia, kontrasty, zaskakujące zestawienia. Zdarza mi się czerpać inspiracje z klimatów wiejskich i miejskich jednocześnie, spotykać Bliski Wschód z europejskim sposobem życia. W ostatnich latach dużo zajmuję się drzeworytem japońskim, ale wplatam w niego hebrajską kaligrafię, więc przy pomocy techniki i estetyki japońskiej opowiadam o judaizmie… Ta wielotorowość daje mi nieskończoną ilość możliwości, kombinacji, inspiracji.
Projekt fotograficzny „Tam, gdzie sobie chodzę” wynikał przede wszystkim z mojej ciekawości i potrzeby eksploracji, zwłaszcza miejsc zniszczonych, opuszczonych, mających za sobą różne historie. Uwielbiam widok łuszczących się warstw farby, bo każda warstwa to inna historia, inni mieszkańcy. Zasłonięte przez kolejne pokolenia mimo wszystko wychodzą na wierzch. Takie poszukiwania ciekawych zakamarków prowadzę wszędzie, gdzie jestem. Mieszkając w Jerozolimie spędzałam długie godziny na samotnych wędrówkach z aparatem, by zagłębić się w najmniej turystyczne miejsca. Na mojej wsi stworzyłam fotograficzne cykle „To se ne vrati” o przemijaniu rzeczy, domów, sprzętów gospodarskich. Przez 10 lat dokumentowałam także rozpad jednego domu po pożarze, w którym obserwowałam niezwykłe zmiany: to, jak jego wyposażenie stopniowo niszczeje, ginie, aż do czasu całkowitej rozbiórki budynku. W podobny sposób zaczęłam odkrywać Warszawę, gdy przeprowadziłam się tu na studia. Spędzałam sporo czasu spacerując po Pradze, zwiedzając kolejowe pustostany w okolicach Dworca Głównego, ruiny magazynu teatralnego przy Oboźnej itd. Późniejsze projekty, takie jak Pasy-Klawiatury na Rok Chopinowski, które zostały namalowane na ul. Emilii Plater, czy nawet żonkile powstały dlatego, że byłam właśnie tutaj. Na tej obecności zbudowała się więź, a z niej mogły powstawać różne projekty i przedsięwzięcia. Znacznie trudniej byłoby mi projektować teraz np. dla Poznania czy Gdańska, bo nie znam tych miejsc tak dobrze, by dostrzegać nie tylko ich powierzchowne cechy. Bycie tu, w Warszawie, przede wszystkim dało mi czas na przyjrzenie się codzienności, a także przeszłości miasta i przełożenie swoich obserwacji na design i działania artystyczne.
Studiując w Szkole Sztuk Pięknych Becalel w Jerozolimie stworzyła Pani kolekcję „Broken Dishes/Potłuczone naczynia”. Skąd pomysł, by do refleksji o przeszłości i teraźniejszości – oraz związkach pomiędzy nimi – wykorzystać przedmioty codziennego użytku, takie jak talerze czy miski? W dodatku potłuczone?
Zdecydowałam się na studia w Izraelu po wyjeździe na Taglit Birthright Israel, który trwał około 10 dni. To było dla mnie za mało. Bardzo chciałam spokojnie móc obserwować, odkrywać i fotografować zakamarki, do których nas nie zabierano lub pobyć w różnych miejscach nieco dłużej. Interesowała mnie znacznie bardziej Jerozolima, niż Tel Aviv – ze względu na bogactwo i bliskość bardzo różnych kultur i na napięcia między nimi. Chciałam to czuć, chciałam adrenaliny, a nie tylko plaży i morza. Podczas rocznego pobytu obserwowałam codzienne życie, które podsuwało mi skojarzenia z codziennością polską czy europejską. Projekt „Broken dishes” był odpowiedzią na różnice w sposobie jedzenia na Bliskim Wschodzie i w Europie, w której wszystko jemy przy pomocy sztućców, do wszystkiego są odpowiednie naczynia. Dokonałam więc spotkania tych dwóch światów i stworzyłam naczynia na to, co często je się w Izraelu rękami. Ale ponieważ tamtejszy świat nie jest łatwy, zagrożenie wojną trwa praktycznie cały czas, to dla osoby z zewnątrz, niedorastającej tam, jest to trudny do oswojenia aspekt. Użyłam więc do projektu potłuczonych naczyń. Dokonałam przetworzenia poprzez inne zestawienie fragmentów ceramiki. Tak powstały dostojne stojaki na pitę, miska na chrupki Bamba, naczynia na falafel czy humus – wszystkie o ostrych, niewyszlifowanych krawędziach. Miały w sobie jednocześnie piękno i tę ostrość, wywołującą rodzaj niepokoju. Wykorzystanie starych, potłuczonych naczyń dobrze wpisuje się w moją fascynację przemijaniem rzeczy. Tu udało mi się to przemijanie zatrzymać, a nawet odwrócić i stworzyć przedmiotom nowe życie, nadać nowe znaczenie.
Jest Pani autorką kilku projektów, które wprost nawiązują do kultury i historii żydowskiej w Polsce. Pierwszy z nich to „Mi Polin” – połączenie judaistycznej tradycji z nowoczesnym designem. Czy mogłaby Pani opowiedzieć coś więcej o stojącym za nim zamyśle?
MI POLIN powstało właściwie w sposób naturalny. Stało się odzwierciedleniem mnie i moich fascynacji oraz idealnym sposobem na połączenie pasji związanej z designem i judaizmem. To się złożyło w całość. Zaczęło się jeszcze na studiach, gdy zapisałam się do pracowni ceramiki. Nie mieliśmy tam konkretnych tematów, trzeba było sobie samemu wymyślić. I moja mama zasugerowała wtedy, żebym zrobiła chanukiję, bo nie mieliśmy w domu żadnej porządnej. Więc zrobiłam i tak powstała Menokija, która łączy w sobie aż trzy żydowskie świeczniki: szabatowy i menorę, po których połączeniu powstaje chanukija. Wkrótce zorientowałam się, że takich osób jak my, które nie mają dobrej chanukiji, jest w Polsce więcej. Zaczęłam więc iść za tą myślą. Niedługo potem dołączył do mnie Aleksander Prugar i już wspólnie tę myśl ubraliśmy w markę MI POLIN i postawiliśmy wszystko na jedną kartę. Nazwa MI POLIN, czyli po hebrajsku „z Polski”, ma ogromne znaczenie dla zrozumienia całego konceptu. Przed wojną w Polsce było bardzo wielu wytwórców judaików, ale po wojnie i okresie komunizmu nie zostało z tego absolutnie nic. A teraz my jesteśmy tutaj, w Warszawie, w Polsce i znowu tworzymy judaika stylem dopasowane do dzisiejszych czasów. Budujemy most ponad dekadami pustki, by odtworzyć ten dawny świat, ale w nowym wydaniu. Chcemy, żeby tutejsi Żydzi mogli używać w swoich domach przedmiotów rytualnych pochodzących stąd, stworzonych przez kogoś ze środowiska. To jest nasze i sami jesteśmy w stanie stworzyć to, czego potrzebujemy. Jest miejsce na twórczość, więc jako społeczność jesteśmy coraz silniejsi. To było to, co chcieliśmy przekazać lokalnej społeczności. Dla zagranicznych odbiorców nazwa MI POLIN też niosła przekaz: tych 10 lat temu jeszcze wielu zagranicznych Żydów nie wiedziało, że tutaj nadal toczy się żydowskie życie. Zależało nam więc na podkreśleniu, już samą nazwą, że jesteśmy i będziemy. To wielu zaskakiwało.
Projektowanie judaików stało się więc moim głównym zajęciem, umożliwiło mi naukę o judaizmie i dzielenie się swoją wiedzą z innymi za pomocą tworzonych przez nas przedmiotów. To mnie bardzo fascynowało! Na przestrzeni lat stworzyliśmy różne przedmioty, za którymi stały historie. Z jednej strony odwołujemy się tu do hiddur micwy, która mówi, że rytualne przedmioty muszą być piękne, z drugiej strony nam to nie wystarczało. Zawsze potrzebowałam jakiegoś drugiego dna, zabawy symboliką, przetworzeń, zderzeń znaczeniowych. I takie są właśnie produkty MI POLIN. MI POLIN stało się niezwykłą przygodą, która zaprowadziła nas znacznie dalej, niż sobie wyobrażaliśmy. Otworzyła przed nami świat poprzez klientów z zagranicy, wystawy, podróże w poszukiwaniu śladów po mezuzach.
Drugi z projektów – „Żonkile” – na stałe wpisał się w coroczne obchody rocznic powstania w getcie warszawskim. Od niedawna papierowe, żółte żonkile rozdawane są już nie tylko na ulicach Warszawy, ale również Łodzi, Krakowa, Białegostoku, Lublina i Wrocławia. Akcja zatacza coraz szersze kręgi, co roku włączają się w nią znane postaci ze świata kultury. Jakie to uczucie dla artystki, ale także obywatelki, obserwować tego rodzaju proces?
Akcja „Żonkile” i zamówienie na ten projekt pojawiły się na samym początku mojej zawodowej drogi. Byłam świeżo po studiach, MI POLIN jeszcze wtedy nie istniało. Nie miałam dużego doświadczenia. A jednak, z perspektywy czasu, wciąż jestem zadowolona i dumna z tego projektu. Wtedy zupełnie nie przypuszczałam, jakiego zasięgu i jak dużego znaczenia nabierze ta akcja i ten symbol. Każdego roku akcja jest rozwijana, rozrasta się. Muszę przyznać, że mimo upływu czasu, czuję niezwykłe przejęcie i wzruszenie, widząc w kwietniu na ulicach ludzi z przypiętym żonkilem. Że mogłam dołożyć swoją cegiełkę do czegoś tak ogromnego i ważnego. Akcja „Żonkile” przełożyła się na gigantyczny wzrost świadomości o postaniu w getcie, co pokazują przeprowadzane badania. To daje ogromną satysfakcję.
Pani kolejny projekt, „Mezuza z tego domu”, wydaje się naturalnym rozwinięciem poprzednich dwóch. Czy to prawda, że zainspirowały go ślady mezuzy znalezionej w Krakowie, przy ul. Mostowej?
„Mezuza z tego domu” to projekt, który trwa już 11 lat i czasowo wyprzedza powstanie MI POLIN. Można nawet powiedzieć, że MI POLIN powołaliśmy na skutek tego projektu. Rzeczywiście początki pracy ze śladami po mezuzach wiążą się z Krakowem. Będąc tam, po raz pierwszy w życiu zauważyłam puste ślady na futrynach. W Warszawie znacznie trudniej takie zauważyć ze względu na skalę zniszczenia miasta podczas II wojny światowej. I ta pustka bardzo mnie poruszyła. Zastanawialiśmy się z Aleksandrem, jak to zniknięcie, tę znamienną nieobecność obrócić właśnie w obecność, w coś namacalnego. Nie chcieliśmy poprzestać jedynie na dokumentacji fotograficznej. Zaczęliśmy więc robić odciski tych pozostałości dawnych mezuz – wnęk, żłobień, kształtów w farbie, gwoździ – i odlewać je w brązie. W ten sposób powstała kolekcja nowych mezuz, które wyrosły z tej pustki, ale zaczęły żyć na nowo. Po włożeniu do nich zwoju znowu mogą być używane, przymocowane na futrynach dzisiejszych żydowskich domów i dotykane przez nowych właścicieli. Ten dotyk ma za zadanie ożywić to, co zatracone, zniszczone. Sięgać ponad Zagładą do tego dawnego świata, świata ludzi żywych. Dokonując historycznych badań, odnajdujemy nazwiska i historie tych często zwykłych, czasem zapomnianych ludzi.
Rozpoczynając ten projekt, założyliśmy sobie, że mezuz powstanie siedem. Przyjęliśmy tę liczbę jako mocno symboliczną w tradycji żydowskiej. Efekt chcieliśmy pokazać na wystawie i na tym mieliśmy poprzestać. Okazało się jednak, że naszymi mezuzami zainteresowali się potomkowie polskich Żydów dziś mieszkający za granicą. Zaczęliśmy otrzymywać prośby o odszukanie śladów po mezuzach w ich rodzinnych domach, miasteczkach i miastach, by wykonać dla nich takie mezuzy z brązu, które znowu mogą żyć. Okazały się one ważnym łącznikiem dla tych ludzi z ich korzeniami i rodzinną historią. Czasem jedyną pamiątką po tym dawnym świecie. Tym sposobem zamiast siedmiu zrobiliśmy do tej pory około 170 mezuz w blisko stu miejscowościach w Polsce, ale też za granicą. Projekt „Mezuza z tego domu” zaprowadził nas też do Ukrainy, Białorusi, Rumunii, Węgier, a nawet Maroka! Większość zamawianych mezuz wysyłamy do USA, choć zdarzają się zamówienia z Argentyny, RPA, czy dalekiej Azji. To pokazuje, jak potoczyły się losy Żydów z różnych, często małych miejscowości. Każda mezuza to historia ich i ich przodków, domów i ich dzisiejszych mieszkańców, to także nasza historia. Niezwykłe jest to przeplatanie się i balansowanie na granicy czasu i przestrzeni, podróżowanie do czyjejś przeszłości.
Ten projekt to także wyścig z czasem, bo takich śladów po mezuzach jest już coraz mniej – w związku z kolejnymi remontami czy wyburzaniem kamienic ślady mezuz znikają bezpowrotnie. Dlatego jesteśmy tu i od 11 lat uczestniczymy w tym wyścigu, by zdążyć uratować jak najwięcej.
A czym zajmuje się Pani obecnie?
Ostatnio moja twórcza uwaga przesunęła się nieco w stronę drzeworytów i japońskiej techniki mokuhanga, której poświęcam coraz więcej czasu. W swojej pracowni na warszawskiej Pradze, przy pomocy dłut, którymi wycinam matryce w drewnie, kolorowych pigmentów i specjalnych szczotek tworzę grafiki, inspirowane, jak w całej mojej twórczości, bardzo różnymi obszarami. Wiele z tych prac zawiera w sobie hebrajskie cytaty z Psalmów, Tory czy innych żydowskich źródeł. Kaligrafuję je, potem wycinam w drewnianych deskach, następnie odciskam powstałe matryce na papierze, tworząc wielobarwne grafiki. Niektóre z moich prac to wyraźne odwołania do estetyki i symboliki japońskiej. Natomiast najnowszy cykl to od dawna inspirujące mnie kamienie, skały, ciała niebieskie, kosmos. Można powiedzieć, że pierwsze dni Stworzenia Świata, ale jeszcze przed powstaniem na nim jakiegokolwiek życia. Eksperymentuję z kolorami, więc każdy egzemplarz jest inny i niepowtarzalny, a sięganie do tak różnych źródeł daje mi duży oddech i dystans. Wkrótce rozpoczynam także cykl autorskich warsztatów drzeworytniczych, by tą niezwykłą i niepopularną w Polsce techniką móc się dzielić z innymi.