Rozmowa z Majkiem Hercbergiem: Wywiad artystyczny”
Jak zaczęła się Pana przygoda z muzyką?
Jestem ciekaw różnych form artystycznych, od dziecka dużo rzeczy mnie interesowało, potrafiłem jedną zabawką lub przedmiotem kuchennym bawić się na różne sposoby; moja mama powtarza do dziś, że byłem bardzo kreatywnym dzieckiem.
Jeśli chodzi o muzykę, na początku słuchałem ballad rockowych i popu oraz muzyki poważnej, ale już mając 9-10 lat zakochałem się w metalu – między innymi przez mojego nauczyciela muzyki, A. Sęka. Nauczył mnie pierwszych chwytów gitarowych, a także śpiewu. Pierwszy zespół założyłem w szkole podstawowej, gdzie śpiewałem i recytowałem wiersze; w szkole średniej zaczęła się przygoda z gitarą basową. To był wspaniały okres poznawania muzyki. Długi czas grałem w zespołach rockowo-metalowych, prawie ćwierć wieku.
Nigdy się nie ograniczałem, nie lubiłem szufladkowania. Stąd moja miłość do bluesa, folku i muzyki klezmerskiej, którą swego czasu grałem razem z Maciejem Henem. W latach 90. społeczność żydowska przeżywała w Polsce swój „renesans” po okresie komuny, był niedosyt muzyki i kultury żydowskiej w środowisku. Maciej zaprosił mnie i ludzi z organizacji żydowskich (PUSŻ i GWŻ w Warszawie, ale nie tylko), którzy byli utalentowani muzycznie do współpracy. Tak powstał skład pod roboczą nazwą Tizmoret. Graliśmy nie tylko standardy klezmerskie, ale też utwory znanych osób, które miały żydowskie korzenie – jak np. Leonard Cohen. Bardzo fajny czas.
A jak było z kolejnymi dziedzinami sztuki – fotografią i rzeźbą?
Moja przygoda ze sztuką zaczęła się, gdy byłem młodym chłopakiem i przesiadywałem z kolegami na ławkach w parku na Mokotowie. Tam przypadkiem poznałem kiedyś Kazimierza Wolskiego, właściciela manufaktury fotograficznej o nazwie Sun-Box. Potrzebował młodych ludzi chętnych do pracy, więc pomagałem mu tworzyć lampy, elementy wyposażenia studia fotograficznego. Wycinałem z blachy, lutowałem, sklejałem elementy itp. Tam też poznałem kolejną osobę: rzeźbiarza Wojtka Józefowicza, bardzo pozytywną postać, która zmieniała moje życie.
Wojtek zaprosił na otwarcie swojej pracowni przy Polach Mokotowskich, na tyłach Biblioteki Narodowej. Pomógł mi przerobić gitarę basową – byłem wtedy bardzo zaangażowany w warszawską metalcorową scenę, grałem nawet w sześciu zespołach naraz, praca w drewnie była mi obca. Po 10 spędzonych tam latach nauczyłem się wszystkiego, przede wszystkim sposobu myślenia o formie, bycia otwartym na eksperymentowanie z materiałami. Umiejętności to kwestia, którą nabywa się z czasem, zawsze można je zdobyć, jeśli tli się w nas ciekawość.
Nie skończyłem żadnej szkoły artystycznej – jeśli nie umiałem pracować z jakimś materiałem, a dostawałem zlecenie, uczyłem się sam. Szkoła nie jest potrzebna do tego, żeby zostać artystą, tego nauczyło mnie życie i taka jest moja natura: buntownik z wyboru. Nigdy nie lubiłem siedzieć w ławce i słuchać nudnych wykładów, praktyka i działanie są mi o wiele bliższe.
O byciu artystą myśli Pan w kategoriach zawodu, czy raczej pasji?
Bycie artystą to pasja, która po latach przekształca się w zawód, albo nie. Mój czas nadszedł, gdy połączyłem kreatywne myślenie z myśleniem o finansach i zacząłem projektować artystyczną biżuterię pod banalną nazwą MajkArt.
Swoją pierwszą pracownię złotniczą zbudowałem sam – mieściła się w przesuwnej szafie w moim pokoju. 14 metrów na warszawskim Mokotowie: spędziłem tam wiele godzin, a pierwszą kolekcję biżuterii najzwyczajniej rozdałem znajomym i przyjaciołom. Tak pączkowała wieść o tym, że wykonuję biżuterię na zamówienie.
Później Gmina Wyznaniowa Żydowska w Warszawie udostępniła mi mały lokal przy ul. Kłopotowskiego, na tyłach budynku dawnej mykwy, w którym teraz znajduje się Wielokulturowe Liceum Humanistyczne im. Jacka Kuronia.
Dwa lata temu wpadłem na pomysł, by zająć się tym, czego zawsze chciałem spróbować – grafiką. Nie potrzebuję do tego pracowni, mogę to robić w każdej przestrzeni. Właściwie potrzebuję tylko czegoś do pisania, rysowania, kawałka papieru oraz – od niedawna – naładowany tablet. Po latach okazało się, że zawodowo jestem raczej solistą, więc taka forma – ja i pusta kartka papieru – stwarza dla mnie miłe, bezstresowe warunki.
Po tylu latach aktywnego występowania publicznie stresuje mnie pojawianie się na scenie, nawet w towarzystwie bliskich mi ludzi. Ten artystyczny „zawód” potafił być czasem prawdziwym zawodem życiowym. Mam słabe poświadczenia z tzw. “branżą”, która wiele razy okazywała się egoistycznie nastawiona, zamknięta na innych i świat. Miałem swoje pięć minut w telewizji, nie lubię już bywać i “celebrować”.
Zawsze lubiłem w swoich zajęciach dawać ludziom szczęście. Dlatego zajmowałem się np. projektowaniem pierścionków zaręczynowych czy obrączek. Zaręczyny czy śluby to bardzo emocjonalne momenty w życiu ludzi, dlatego projektując, trzeba być trochę psychologiem, trochę przyjacielem, a czasem wykazać się stanowczością szkolnej woźnej!
Wiele razy, kiedy miałem gorsze momenty, chciałem zarzucić swoje projekty i zostać rzemieślnikiem. Nauczyć się jednego fachu. Te myśli szybko jednak mijały.
A jaką rolę w Pana historii i kreatywnych działaniach odgrywa kwestia tożsamości?
Dziadkowie, mój ojciec oraz siostra babci jako jedyni przeżyli Zagładę. Pozostała część rodziny zginęła w Treblince. Ojciec urodził się w 1943 roku, przez krótki czas był w getcie wraz z rodziną babci Hercberg, był więc dzieckiem Holokaustu. Z kolei moja mama tak naprawdę wychowała się w rodzinie zastępczej. Mając takie korzenie, nie mam licznej rodziny. O dużym wsparciu finansowym nigdy nie było mowy, ale o mentalnym – owszem.
Przy okazji robienia biżuterii i grzebania w temacie korzeni uznałem, że skoro pod względem finansowym jestem stabilny, mogę – jako ateista, a nie człowiek wierzący – poświęcić część siebie kulturze żydowskiej.
Z tradycją żydowską zacząłem mieć styczność w wieku 15 lat, gdy dowiedziałem się o swoim pochodzeniu. Do tego czasu byłem wychowywany jako katolik niepraktykujący. Raczej z przyczyn pragmatycznych i ze względu na wojenne doświadczenia – babci to uratowało życie. Chrzest i pierwsza komunia święta były jak zasłona dymna. Po tym drugim sakramencie zrezygnowałem z chodzenia do kościoła i na religię.
O swoim pochodzeniu dowiedziałem się przypadkiem, w wakacje, na żydowskiej kolonii dla dzieci i młodzieży w Śródborowie koło Otwocka, gdzie przed wojną życie żydowskie było bardzo bogate. Wysłali mnie tam rodzice, bo po tym, jak wyrzucono mnie z obozu harcerskiego (za niesubordynację), nie mieli co ze mną zrobić w wakacje.
Pierwszego dnia w Śródborowie myślałem, że skoro harcerze bawią się często w wikingów czy Persów, to w Żydów też – dlatego wszyscy mówią tu coś o szabacie. Wreszcie zapytałem dzieciaki, o co chodzi – tak się dowiedziałem, że jestem wśród społeczności żydowskiej i że sam mam korzenie żydowskie.
Kiedy zapytałem babci, dlaczego nic mi wcześniej nie powiedziała, usłyszałem, że nie wiedziała, jak mi przedstawić tę stronę mojej tożsamości – wysłała mnie więc na obóz, żebym sam się dowiedział.
Jako nastolatek wstąpiłem do Polskiej Unii Studentów Żydowskich (PUSŻ) – dużo podróżowałem, poznawałem lepiej zwyczaje i kulturę, w której byłem totalnie zielony. W tym okresie poznałem Karinę Sokołowską z Fundacji Joint Distribution Committee Poland czy Michaela Schudricha, od 2004 roku naczelnego rabina Polski. Chciał mnie nawet wysłać do Izraela, do jesziwy, ale byłem wtedy na etapie słuchania black metalu i nie bardzo miałem w planach zostawać ortodoksyjnym żydem.
Czy ta świadomość coś w Pana myśleniu o samym sobie zmieniła?
Nie wiedziałem, co mam robić, jak performować swoją tożsamość, w którą stronę iść. Katolikiem nie jestem, mimo tradycji i wychowania. Judaizm to również nie jest moja droga. Poznałem tradycję i kulturę żydowską, i pod tymi względami bardziej się czuję Żydem, niż Polakiem czyli obywatelem świata, chociaż zostałem wychowany na polskiego patriotę. Ale takie rozdwojenie dla zodiakalnych bliźniąt jest normalne. Choć mam polskie obywatelstwo i polski paszport, gdy ktoś mnie pyta, kim się czuję, odpowiadam, że Europejczykiem. To moim zdaniem fajna odpowiedź.
Zastanawiałem się wiele razy związku z tym, jak podejść do tematu swojej żydowskości.
Udało się Panu coś wymyślić?
Odpowiedź znalazłem w judaikach. Nie muszę o tym [swojej żydowskości] mówić, mogę coś [z nią] robić. Sprzedawałem małe gwiazdy Dawida, menory, mezuzy wykonane ze srebra w sieci internetowej oraz kiermaszu purimowego w warszawskim JCC. Projektowałem też i wykonywałem pudełka na mezuzy, których trochę sprzedałem zagranicą. W 2012 roku Karina Sokołowska zaprosiła mnie do zaaranżowania przestrzeni synagogi Izaaka na festiwalu Synagogi nocą: 7@nite. Moją instalację obejrzało parę tysięcy ludzi. Mnie na niej nie było, można powiedzieć, że tylko na nią zajrzałem. Zwykle pokazuję dokumentację procesu twórczego (zdjęcia), ale na swoich wernisażach osobiście się nie zjawiam. Interesuje mnie głównie proces twórczy, obcowanie z materią.
Następne po mezuzach (wystawa Doors Open „MezuzaH”) miały być menory, ale to duży, wysokobudżetowy projekt. Nie udało mi się go dotąd zrealizować ze względu na finansowe ograniczenia. Może uda się w przyszłości, może zgłosi się z chęcią pomocy ktoś, kto przeczyta ten wywiad!
Czy zdarza się Panu współpracować z innymi osobami ze środowiska szeroko rozumianej kultury żydowskiej?
Współpraca i obecność żydowskich artystów w moim życiu zaczęła się niedawno. W kwietniu 2023 roku, w rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim, brałem udział w działaniu artystycznym Zuzanny Hertzberg (Heroizm samego życia. Inna strona pomnika), które polegało na uroczystym odsłonięciu i upamiętnieniu drugiej – poświęconej osobom cywilnym – strony Pomnika Bohaterów Getta w Warszawie.
Niedawno zapisałem się do Heleny Czernek na warsztaty z drzeworytu, jestem tego bardzo ciekaw.
Często angażuje się Pan w tego typu działania?
Od jakiegoś czasu moją uwagę zwraca historyczny aspekt kultury żydowskiej i żydowskich działań artystycznych. Zawsze od tego uciekałem, chciałem kreować nowe rzeczy, a nie skupiać się na przeszłości, którą mamy bardzo smutną, pełną cierpienia. Ale ostatnie wydarzenia pokazują, że ludzie łatwo zapominają, co się kiedyś wydarzyło. A trzeba o tym pamiętać i to tłumaczyć. Dopiero teraz zacząłem to rozumieć, wcześniej uciekałem od kategorii „zawód: Żyd” i ciężkich historii rodzinnych – moich, jak i wielu z nas.
Czym najchętniej zająłby się Pan w przyszłości?
W połowie roku, jeśli się uda, planuję otworzyć firmę z judaikami, konkretnie – z biżuterią. Mam już zrealizowanych wiele wzorów matek-prototypów, pod względem wzornictwa będzie ładnie, mrocznie i sentymentalnie. Myślę i mówię na ten temat od dłuższego czasu, więc pojawiają się oczekiwania!
Osobiście nie będę już tej biżuterii wykonywał, ale będę zarządzał całym procesem, projektował, organizował pracę. Design jest teraz przedmiotem moich myśli i sposobem realizacji marzeń.
Jeśli chodzi o działania graficzne, chciałbym zrobić coś, co odnosiłoby się do problemu antysemityzmu w przestrzeni publicznej. Tyle się tego nagromadziło, że trzeba interweniować, drążyć temat.
Te sprawy same do mnie przychodzą – w rzeczywistości, a ostatnio również w snach. Koniec 2023 i początek 2024 roku przyniosłył nam w przestrzeni publicznej i medialnej wiele, może warto się tym zająć.
Dotychczas zabawiałem ludzi, wprowadzałem ich w stan euforii – albo grając muzykę, albo robiąc rzeczy, które sprawiały im radość. Ostatnio pomyślałem, że dużo pozytywnej energii już dałem, górę śmiechu też, może czas ludziom pokazać, co się dzieje dookoła i zwrócić uwagę na sprawy, które przywodzą na myśl lata 30. ubiegłego wieku.